poniedziałek, 8 listopada 2010

historia pewnego szkolenia

Byłam na szkoleniu, corocznym, dla mnie pierwszym, bo podczas ubiegłorocznego ośmieliłam się zmienić stan cywilny, a następnie tańcować na własnym weselu.
Przeżyłam, choć strach był ogromny.
Za późno wyszłam z pracy, za późno zaczęłam się pakować, za późno szanowny mąż Adam wyniósł bagaże do samochodu, za późno wyjechaliśmy,
ale za to jak szybko dojechaliśmy (policja tym razem była bardzo łaskawa)!
Przerażenie nie było mniejsze, gdy na liście uczestników pośród kilkunastu mężczyzn znalazłam siebie (o matko, czy ja na prawdę mam taką dziwną pracę i co za idiota kazał mi tu przyjechać?! - wyrzucałam przez telefon wielkie całodniowe rozgoryczenie pewnej Andzi).
Jednak, gdy obejrzałam pensjonat, nasz pokój, gdy z zasiedliśmy do specjalnie odłożonej dla pary spóźnialskich ;) kolacji, gdy zobaczyłam nasz pokój, ogród, balkon i gdy poznałam tych których dotąd tylko słyszałam przez telefon i to najczęściej w kłopotliwych sprawach, wymagających (jakby ładnie to ująć) zwrócenia uwagi po zdenerwowaniu nie było śladu.
Odpoczęłam, mimo iż wyspać się nie było nam dane, nasłuchałam się komplementów :), przyjęłam gratulacje (nie mam pojęcia za co) rozmawiałam, śmiałam się, tańcowałam z mężem przy muzyce z czasów młodości moich rodziców (o zgrozo, ale było bardzo późno więc może nikt nie widział, a te oklaski były np. dla barmana), delektowałam się czeskim ciemnym Skalakiem i stanowczo za dużo! zjadłam smakołyków.
W między czasie zdążyłam przejść szkolenie i otrzymać certyfikat, którym napisane było PAN ESZ - no tak kto by pomyślał, że kobieta możne taki otrzymać.
hmmm a w poniedziałek, po przeżyciach nieco dłuższego weekendu, głowa jest trochę cięższa, gardło boli, ale te wspomnienia...
sialalalalala, sialalalalala, sialalalalala

1 komentarz: