środa, 19 listopada 2014

jesienna rewolucja

Jesienią nadchodzi nowe. Tak od lat.
W tym roku jesień wiązała się z końcem urlopu macierzyńskiego.
I to był problem. Wielki problem
Wizja wielokrotnie proponowanej mi opieki nad dzieckiem niepełnosprawnym, choć kusząca ze względu na samo pozostanie z Wojtusiem, budziła moją niechęć.
Bo jak to tak! Kolejny papierek podkreślający, że nasze życie odbiega od normalności, bo przecież ja WIEM, że Syn pójdzie do szkoły, może do przedszkola. Będzie samodzielny i już! Chcemy żyć normalnie,
ale normalność to dla nas, rehabilitacja, wizyty lekarskie, badania i jeszcze mała Ania, świeży przedszkolak, potrzebujący nas równie mocno, co młodszy brat.
Praca od 9 do 17 i nasz obecny plan tygodnia to zbiory całkowicie rozłączne. Już prawie się zgodziłam, już prawie dokumenty złożone, ale...
Pojawiła się propozycja, szalona i w niepełnym wymiarze godzin.
Bilans zysków i strat tworzyliśmy wielokrotnie.
Powrót do poprzedniego pracodawcy odpadł od razu, bo zalet nagle nie znaleźliśmy.
Rezygnacja z zatrudnienia i bliższa przyjaźń z ZUSem na kilka najbliższych lat nadal kusi, zwłaszcza kiedy o trzeciej nad ranem muszę uruchomić inhalator.
Ryzykowna propozycja wygrała.
2 września wzięłam dziennik w dłoń, zrobiłam kilka głębokich wdechów i przekroczyłam progi pomieszczenia zwanego salą lekcyjną.