środa, 27 kwietnia 2011

Życie pokazuje czasem środkowy palec

Poprzedniego posta pisałam będąc w pracy. Siedziałam za moim biurkiem, przy moim oknie, delektując się pięknym porankiem przy bezkofeinowej nescafe i rozpamiętując miniony wolny dzień. Nawet jedna, mała czarna chmurka nie przemknęła mi nad głową, nawet jedna niepokojąca myśl. Licho nie śpi i szanowna złośliwość losu już szykowała nam zaskakującą siurpryzę.
Jeżeli ktoś w moim miejscu pracy miał wątpliwości, co do mojego obecnego stanu, dowiedział się w dość ten tego drastycznych okolicznościach (szczegóły pominę). Do domu tego dnia nie wróciłam. Kolejne, bardzo długie dni spędziłam w szpitalu.
Już jestem w domu, już jest prawie dobrze, a na pewno będzie lepiej (tylko wyglądam jak rasowy narkoman).
Na przyszłość NA PEWNO zapamiętam, że:
* w szpitalu MUSZĘ zawsze mieć okulary na nosie (nawet nie zauważyłam kiedy mi je zdjęto), bo lekarz może do złudzenie przypominać najlepszego skrzypka z liceum z klasy IV F (na szczęście nim dostałam zawału ubrałam okulary :), a lekarz kilka razy jeszcze pytał, czy na pewno nie zamierzam zemdleć, przez grzeczność nie wspomniałam, że ta trupia bladość to przez niego);
** godz. 5.40 to idealna pora na zadawanie mi niewybrednych pytań o sprawy wydalnicze;
*** godz. 5.45 to idealna pora na kolejne pobieranie krwi (@#$%$%&);
**** bez pleców męża nie da się spać!

Tak minęły mi tydzień siedemnasty i osiemnasty.

A Wam jak minęły Święta?

czwartek, 14 kwietnia 2011

powrót do przeszłości

Miałam wolny dzień. Cały, długie godziny tylko dla mnie :).
Po uporaniu się ze śniadaniem, wykonanym przez szanownego męża i cichutko pozostawionym przy łóżku (ach słodkie lenistwo), rozprawieniu się z zaległą książką, postanowiłam pozbyć się zawartości ogromnej, czarnej torby zalegającej w naszej sypialni od przeprowadzki. Wraz z Anią, podczas rozpakowywania, wkładałyśmy do niej rzeczy "prawdopodobnie do wyrzucenia, ale przecież..." Wyciągałam z niej po kolei: czapkę niebieską niewiadomego pochodzenia, rozdartą kurtkę narciarską Męża, prawie dwumetrowy szalik, który towarzyszył mi przez całe studia i został przypalony podczas TEGO ogniska w lesie ;), czarny sweter, w którego kieszenie chowałam ściągi z kryptografii, koszulę męża z nieschodzącą plamą z kawy, którą wypiliśmy na stacji benzynowej dzień po naszym ślubie. Wszystko po kolei zakwalifikowałam do zostawienia w okolicach śmietnika. Tylko jedną niepoplamioną, ale spraną, zniszczoną, grubą flanelową koszulę, zdobioną we wściekło czarno-biało-niebieską kratę złożyłam w kostkę, wygładziłam wszystkie nierówności i schowałam do szafy. Przecież to TA koszula, TEGO człowieka, z nią wiąże się tyle wspomnień. Przez całe studia była noszona przez PEWNEGO człowieka, przynajmniej kilka razy na tydzień, była z nami na każdych wagarach, jej rękaw skubałam czekając na wyniki egzaminu ze znienawidzonej makroekonomii, była tak charakterystycznym znakiem, że nawet portier z akademika Ani mówił do mnie często: "o to ty, ten kraciasty chłopak też już przyszedł". Żartowałyśmy, że ON ślub też pewnie w tej koszuli weźmie.
Jednak wybrał białą, kraciasta pojechała z Nim w podróż poślubną :).

wtorek, 5 kwietnia 2011

Po wizycie u lekarza uspokajam się. Na kilka dni.
13 (jaka ładna liczba) kilogramów mniej od stycznia nie pozostało obojętne dla mnie, bo Ludzikowi zdaje się to nie zaszkodziło, tak twierdzi lekarz, który już kilkakrotnie z podejrzliwym spojrzeniem pyta mnie, czy w ukryciu nie stosuje jakiś diet odchudzających (no pewnie o niczym innym nie marzę!).
Jem, tzn. staram się jeść, Mąż dzielnie przynosi smakołyki, przypomina o kanapkach do pracy i warzywnych sokach (brrrr).
I tak minęło tygodni 15 :)

Nowe miejsce zamieszkania oddaliło mi przystanek autobusowy znacznie, ale jak mnie to cieszy (sic!): bo te drzewa tak ładnie wyglądają i rzeka szumi, i te stare kamienice takie piękne*, coś/ktoś najwidoczniej okulary pomalował mi na różowo :).
Jest już wiosna i wszystko będzie dobrze.

*tylko autobusy są czerwone i brudne jak zwykle.